Co jest powołaniem, a co wycieczką, wyprawą, a co przygodą? Chyba wszystko razem i jeszcze więcej, kiedy patrzymy na życie sercem, czyli z miłością. Z miłością do świata i do tego, co na tym świecie oraz nad tym światem. Tak właśnie boży wiatr mnie umieścił w grupie 5 maratończyków, którzy wysiłkiem całego organizmu, a także z Bożą pomocą, zdobywali laury, satysfakcje, no i uznanie. Maraton bez opieki duchowej, czyli bez owego plusa, który ludziom coraz bardziej świadomie się należy, byłby mniej pewny. Próba sił, jak zwykle z powodzeniem, nastąpiła także i tutaj.

Beztytuu

Po przebiegnięciu 42,195 km panowie stojący na fotografii (od lewej) poza autorem, to dzielni maratończycy: Prof. dr hab. Marian Niesler (34 bieg), Karol Kremer (2 bieg), Prof. dr hab. Jan Chmura (14 bieg), Ryszard Żmijewski (10 bieg), Zenon Liberna (7 bieg) oraz przycupnięty nieco, jeszcze nie gotowy do takiego wyczynu Dawid, syn Zenona.

Wszyscy oni nie kryją potęgi doznań, a szczególnie przygód, które nie mają nic z opowiadania, lecz są świadectwem. Najgłębszym chyba takim doznaniem, podzielił się ze mną Profesor Jan Chmura z udziału w maratonie na Antarktydzie w marcu br. Wtedy Pan Profesor stanął w obliczu rozdzierającego serce dramatu, kiedy pod koniec maratonu, będąc ekstremalnie wyczerpanym, a szczególnie wychłodzonym biegł resztkami sił do celu. W wieku 67 lat, w tak skrajnych warunkach pogodowych, osiągnięcie mety było zapewne kuszeniem Opatrzności. Nie mieli szczęścia tym razem inni biegacze, którym jakby „przed nosem” przerwano ten nieludzki wysiłek z powodu zbliżającego się sztormu oraz ewentualnych trudności zdjęcia ich z lodowca i ewakuacji. Ogromnie wzburzone morze rzucało pontonem, który coraz gorzej utrzymywał pozycję do podejmowania biegaczy. Okropnie zła wiadomość dla części biegaczy o przerwaniu maratonu mogła być wybawieniem lub ocaleniem przed śmiercią albo pozostaniem tam na zawsze. Tymczasem Pan Jan Chmura realizując odpowiedni projekt badawczy resztkami tego, czym może człowiek dysponować, biegł nieczuły na coraz groźniejsze mruczenie wydobywające się z morskiej otchłani. Pierwszy upadek oraz powstanie ze zranieniami i drugi upadek na skałę zimną okrutnie, to chyba wystarczy do porzucenia tej krzyżowej drogi. Znający jednak upadki Pana Jezusa na Golgocie Pan Jan myślał, że da radę powstać nawet z kolejnego. I nastąpił w majestacie kryształowo-błękitnych, lodowcowych masywów. Po raz trzeci upadł, potknął się na nierównej powierzchni, a może bardziej ze zmęczenia i otępienia spowodowanego hipotermią. Upadł, drżąc z zimna, na wydawało się cieplejsze podłoże. Dam radę pomyślał, dobiegnę, przecież wierzę w Ciebie Boże. I z tą wiarą systematycznie ufam Tobie Panie przez całe życie, zaciskając w ręce za każdym razem i teraz, coraz bardziej święty różaniec. Czy może człowiek wierzący przegrać sprawę swojego życia lub podeptać miłość, jeżeli wierzy? Czy może człowiek modlić się bez wiary, albo tylko ze strachu w obliczu niemocy, zła i pustki? Zapewne nie aż tak gorąco i do końca. Może dla korzyści, dla targu, dla rutyny, ale nie z serca. Potem, kiedy myśli jeszcze były dobrze poukładane, Pan Jan doznał jakby popchnięcia z ogromną mocą na tę niczyją ziemię. Czy to już koniec, czy poprzez okrutne wyziębienie już należę do lodowca? Te i inne myśli uporczywie przelatywały razem z ogromnymi płatkami śniegu. Wtedy upadł po raz czwarty, może już ostatni i śmiertelny. To dla pokory, abyś jeszcze bardziej wierzył i ufał, a nie chełpił się swoją siłą i osiągnięciami. Do Mnie wszystko należy razem z twoim życiem – cicho szeptał mi do ucha czyiś głos. Wiatr się nieustanie zmagał, lekko powiewając po opartej na śniegu twarzy zmęczonego biegacza. Przecież przegrałeś. Poddaj się. Już koniec. Potem jedną ręką wplątaną w różaniec, który podczas biegu nieustannie odmawiał, podniósł się lekko ponad antarktyczny grunt. Wstał i biegł dalej przodem, i bokiem, i tyłem, aby szukać sposobu na dokończenie trasy i rozgrzanie zmęczonego ciała. Burza jednak nadciągała coraz silniejsza. A horyzont stawał się jeszcze ciemniejszy. Przerażenie wciskało się ze wszystkich stron. Tam w oddali ukochana żona oraz trzej synowie na kolanach mnie wspierają przed świętymi obrazami, a ja wymiękam. Ja słaby i wyczerpany, ale z różańcem w ręku, który wygra albo przegra razem ze mną. Na to jakby bluźnierstwo znowu ktoś zareagował silnym podmuchem wiatru i chłodu. Wtedy padłem po raz piąty i ostatni, na 1,5 km przed metą. Z różańcem, który pękł, jak napięta cięciwa, wypuszczając na ten lodowcowy masyw jedną jego paciorkę. Twoja porażka Janie, a Mój sukces usłyszałem znowu w głębi serca, mówi Pan Profesor. Ten głos mojego Pana, jak każde upokorzenie, jeszcze bardziej mnie poruszył. Chcę razem z Tobą wygrać pomyślałem, a nie samemu przegrać. Wstałem najpierw bez entuzjazmu. Czy zdołam uczynić jeden krok? To jak jedna paciorka – Zdrowaś, a potem drugi krok i następne Zdrowaś, Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą… Tak, resztkami sił, już prawie na krawędzi utraty przytomności spowodowanej brakiem glukozy i wychłodzeniem, dobiegł do końca, zajmując drugie miejsce w swojej grupie wiekowej. Podany kubek gorącej herbaty na mecie nie byłem w stanie wypić z powodu trzęsących się rąk, a szczególnie poprzez to, że mięśnie przełyku miałem tak zaciśnięte z zimna, że odmówiły posłuszeństwa –mówi. Pontonem wznoszonym przez fale morskie dowieziono nas, ostatnich biegaczy, na czekający w oddali rosyjski lodołamacz „Akademik Joffe”, na szczęście i na krótko przed załamaniem pogody oraz przerwaniem maratonu przez organizatorów. A teraz siedzimy razem z Panem Profesorem popijając na cześć jego wyczynów sok pomidorowy z esencją coli oraz dla zmiany smaku pieprzu, powracając do tamtych przeżyć, które dały mu tytuł Zdobywcy Korony Maratonów Ziemi (siedmiu kontynentów). A jak było na Antarktydzie z potrzebami fizjologicznymi, zapytałem? Nie można – usłyszałem. Zabrania tego Konwencja Paryska. Kontynent ma być czysty. Pan Profesor Jan Chmura jest Kierownikiem Zakładu Motoryczności Sportowców na AWF we Wrocławiu. Na swoim przykładzie bada skutki wspomagania energetycznego w warunkach ekstremalnych, a także fizjologię wysiłku fizycznego i motoryczności sportowców w szczególności zmęczenie kory mózgowej, w kierunku przełamywania barier organizmu. Ta wielogodzinna rozmowa wybitnego Profesora z Proboszczem najmniejszej parafii, trwała i trwała, prawie do białego rana. Oprócz zagadnień politycznych, jako ludzie Kościoła z pasją toczyliśmy dyskusje o przyczynach moralnych tąpnięć w Polsce. Czy to nie jest tak, mówił Profesor, że świadectwo osób na świeczniku było mało czytelne lub nieokreślone, a co najmniej lekko spóźnione? Zapewne, odpowiadałem. Trochę zawsze jesteśmy z tyłu, bo to jest bardziej wiarygodne. Nadto wtedy wydawało się, że naszemu perpetuum mobile nikt nie jest w stanie zagrozić. Nieustannie jeszcze utrzymuje się pewne zjawisko, że bogaty, silny oraz społecznie dobrze usytuowany, może więcej. Przecież mamy ludzi w kościele. Oczywiście, lecz niekoniecznie na wieki w polskiej przestrzeni. Ale jednak, zwłaszcza dzięki Ks. Franciszkowi Blachnickiemu, a potem O. Janowi Górze, weszły w użycie pewne lepsze metody pracy z dziećmi i młodzieżą. Także i tutaj trzeba dalej dobrych animatorów, czyli bardziej dających świadectwo osobistej wiary i zaangażowania, a nie tylko uprzywilejowanych lub najętych do wyrażania potęgi Bożego majestatu. Jak pokazać radość życia „po Bożemu”? Oczywiście przez osobistą postawę na świeczniku i pod korcem. Świat nie chce smutnego Kościoła. Nadto dodam, że świat nie chce łatwego i słabego Kościoła, nie odbierając nikomu szansy na osobisty rozwój. Ryzykując wszystko, otrzymujemy jeszcze więcej, będąc pewnym, że tuż obok jest Duch Święty.
Jest też nadzieja, że Papieża Franciszka patrzenie na ludzi sercem, stanie się ewangelią - ziarnem, które przyniesie plon. Osobiście jednak nieustannie zmagam się z podłożem skalistym dalszego i bliższego otoczenia, na którym wzrost Bożej sprawy jest prawie niemożliwy. Oni się śmieją ze szlachetności i kultury. Oni uważają to za słabość, nikomu w Polsce niepotrzebną. A będąc większością, przekonują duszpasterzy różnymi metodami, aby byli po ich stronie. Interwencja Patronki mojej parafii Św. Katarzyny Sieneńskiej w swoim czasie, w obronie Prawa, a nie uprzywilejowaniu Siły, to jedna z naszych bolączek. Bardziej właściwą jest jednak świadomość tego, cośmy odziedziczyli po upadku socjalizmu. Otóż pewną alternatywę życia osobistego Polacy znaleźli w Kościele, który wydawał się wtedy pewnym fundamentem na przyszłość. Niestety w miarę wzrostu świadomości jednostek oraz wyswabadzania się z wszelkich więzów, pojawiła się nowa klasa społeczna, nie do końca o chrześcijańskim podłożu. Raczej przegraliśmy z mediami, niestety bardziej nadążającymi za ludzkimi potrzebami, a nie budowaniem świata w oparciu o raz ustalony porządek.
A co ksiądz myśli o celibacie? Czy to jest zgodne z naturą? – pytał Profesor Proboszcza biednej parafii. Wtedy miałem nad Profesorem przewagę, odpowiadając ze znawstwem, jak nauczyciel inteligentnemu uczniowi. Rzeczywiście coś w tej sprawie skwierczy, wykładam. Podziw dla piękna i zachwyt wobec młodości jest sztuką. Czysta forma tej relacji może mieć miejsce w każdym stanie i to nie jest sprzeczne z naturą. Lecz wszelka odzwierzęca zmysłowość, albo nawet sama jej funkcja oderwana od duchowości, czy nawet tylko od świadomości jest sprzeczna z naturą człowieka myślącego, a zgodna z naturą człowieka uwikłanego i basta.
(IX, 2016) ks. Marian Derkaczewski